Znalezione w necie

Proszę państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm.
Joanna Szczepkowska w “Dzienniku Telewizyjnym”

 

  

 Zanim po Europie rozniósł się huk padającego na twarz i kolana PRL-u, Lech Wałęsa nawoływał swoje Komitety Obywatelskie: - Mam propozycję, żeby te wybory wygrać”.

 

Dostał wtedy entuzjastyczne brawa, a mimo to w głębi duszy wszyscy, którzy go słuchali, zadawali sobie pytanie, czy to rzeczywiście może się udać. Przecież Solidarność dopiero, co została ponownie zarejestrowana. Jeszcze w lutym, gdy rząd siadał z opozycją do negocjacji przy okrągłym stole, była organizacją podziemną, zdelegalizowaną prawie 8 lat wcześniej na mocy dekretu o stanie wojennym. Czy zdoła teraz zmobilizować siły do wyborczego starcia?

 

A jednak Solidarność stanęła do nierównej walki. Niemal każdy skrawek muru, każdą ścianę i słup oklejono plakatami wyborczymi.

Najsłynniejszy był ten Tomasza Sarneckiego z hasłem “W samo południe”, na którym szeryf miasteczka Haydeville-Willu Kane (Gary Cooper) ma wpięty znaczek związku.

 

Był też drugi – znikająca za horyzontem wielka kula czerwonego słońca i napis: Jutro wybory. Zachodźże, czerwone słoneczko.

 

 

 

W dniu głosowania biskup Ignacy Tokarczuk z Przemyśla mówił do wiernych: “Myślę, że wiecie już, jak Bóg głosowałby dzisiaj”.

 

Jednak mimo boskiego wsparcia wybory z 4 czerwca były trochę jak sprzedany mecz – ich wynik ustalono kilka tygodni wcześniej podczas żmudnych negocjacji przy Okrągłym Stole. Opozycja mogła walczyć najwyżej o 35 procent miejsc w Sejmie. To były niegroźne rany, które strona rządowa sama zgodziła się sobie zadać i z których miała nadzieję się szybko wylizać.

Zaledwie 35 procent – mówili sceptycy.

Lepsze 35 procent demokracji niż zero demokracji.
Zbigniew Brzeziński w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej”

I faktycznie, po dogrywce 18 czerwca okazało się, że mamy już tę swoją kulawą, 35-procentową demokrację. Solidarność wprowadziła do Sejmu X kadencji 191 swoich posłów. W Senacie zasiadł tylko jeden niesolidarnościowiec. Opozycja zgarnęła wszystko, co tylko mogła. Sami zwycięzcy nie spodziewali się takiego sukcesu, przegrani byli zszokowani rozmiarami swojej porażki.

Pamiętam ten wieczór, gdy Joanna Szczepkowska wygłaszała w “Dzienniku Telewizyjnym”, ku zdumieniu prowadzącej program Ireny Jagielskiej, swoje oświadczenie. Nie wiem, czemu, ale zawsze wydawało mi się, że musiało to być jeszcze w lecie, któregoś dnia tuż po pamiętnych wyborach. Tak naprawdę upadek komunizmu w Polsce znana aktorka obwieściła cztery miesiące później, 28 października. Krajem od półtora miesiąca rządziła już ekipa Tadeusza Mazowieckiego, a Wałęsa kokietował planami odejścia z polityki, bo “jak się w porę nie wycofam, to mnie wycofają”. Zaczynały się rysować pierwsze podziały, spory polityczne i jakoś nikomu już nie było w głowie stawianie historycznych cezur.

Pamiętam też, że nie tylko prezenterka dziennika była zaskoczona oświadczeniem Joanny Szczepkowskiej. Mówiło się, że to politycy, nie aktorzy powinni składać takie oświadczenia, a Szczepkowska właśnie odebrała im szansę. Stanisław Tym ironizował, że zna jeszcze kilka innych dat historycznych, jak np. koniec epoki kamienia łupanego, których upadek aktorka też mogłaby ogłosić.

Teraz, po latach tamto emocjonalne wystąpienie nabrało jednak szczególnego znaczenia, zupełnie jakby właśnie za sprawą Joanny Szczepkowskiej słowo stało się ciałem. Może też po prostu artystce starczyło odwagi i świadomości politycznej, której nie mieli wtedy jeszcze politycy.

Bez względu na to, kto je ogłosił, czerwcowe zwycięstwo było faktem. Wtedy, w lecie, należało kuć żelazo, póki gorące. Zgarnąć więcej, niż jeszcze niedawno wydawało się możliwe.

Już 3 lipca na łamach swojej gazety Adam Michnik rzuca w imieniu obozu solidarnościowego hasło:

Wasz prezydent, nasz premier.

Adam Michnik “Gazeta Wyborcza”
“Taki rząd będzie miał mandat ogromnej większości Polaków i zagwarantuje konsekwentną zmianę systemu gospodarczego i politycznego” – przekonuje do niedawna opozycjonista, a od maja także redaktor naczelny dziennika. Taki prezydent zagwarantuje ciągłość władzy, międzynarodowych umów i wojskowych sojuszy.

19 lipca, po siedmiogodzinnej debacie i sporach proceduralnych Zgromadzenie Narodowe wybiera Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. Kilku posłów Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego (OKP) oddaje nieważne głosy, by obniżyć w ten sposób niezbędne minimum i umożliwić wybór generała.

O jego zwycięstwie decyduje zaledwie jeden głos. Życzę (...) Panu i Polsce – napisze Wałęsa do Jaruzelskiego – by prezydent Rzeczpospolitej wybrany w następnej kadencji objął swój urząd głosami wszystkich Polaków, na miarę przysługujących nam praw obywatelskich”.
 

Jest, więc już “wasz prezydent”, ale wciąż nie ma “naszego premiera”.
 

Na razie jednak misję powołania rządu otrzymuje od Jaruzelskiego drugi generał – Czesław Kiszczak. Tadeusz Mazowiecki na wezwanie Michnika odpowiada na łamach kierowanego przez siebie “Tygodnika Solidarność” artykułem pod znamiennym tytułem:

Spiesz się powoli.

Tadeusz Mazowiecki w “Tygodniku Solidarność”

Wtedy Mazowieckiemu wydaje się jeszcze, że nie należy przyspieszać ewolucyjnych przemian. W końcu w Polsce wciąż działa, a nawet ma swoich posłów PZPR, a w innych krajach naszego obozu komuna niezmiennie trzyma się dobrze. Poza tym Solidarność jest wciąż, jeśli nieprzerażona, to przynajmniej przestraszona skalą swojego zwycięstwa. Z oczywistych powodów nie ma w swoich szeregach ludzi, którzy kiedykolwiek rządzili, jest nieprzygotowana do przejęcia władzy i odpowiedzialności za kraj.

Tak, więc Solidarność jeszcze nie, komuniści już nie – Kiszczakowi nie udaje się skompletować gabinetu i 2 sierpnia generał rezygnuje ze stanowiska. Dwa tygodnie później Mazowiecki je kolację w Hotelu Europejskim. Towarzyszy mu kilka osób, w tym Wałęsa. Nie jest to zwykłe spotkanie towarzyskie. Za chwilę, nad talerzami, między pierwszym a drugim daniem padną ważne dla kraju słowa. Panie Tadeuszu, będzie pan premierem – mówi przewodniczący Solidarności.

Panie Lechu, ja?

Tadeusz Mazowiecki do Lecha Wałęsy na propozycję, by został premierem

Mazowiecki nie przełknie już tego wieczoru ani jednego kęsa. Teraz ma raczej twardy orzech do zgryzienia. Gdy chwilę potem Wałęsa pojedzie na posiedzenie OKP, redaktor naczelny “Tygodnika Solidarność” podzieli się swoimi wątpliwościami z sekretarzem Wałęsy Krzysztofem Puszem: “Panie Krzysiu, jak być premierem, mając z jednej strony Wałęsę, a z drugiej Jaruzelskiego? Przecież pana szef będzie się do wszystkiego wtrącał”.

 

Mimo obaw i świadomości dyktatorskich zapędów Wałęsy Tadeusz Mazowiecki zaczyna konstruować nowy rząd. Jest to gabinet w stu procentach autorski – niekonsultowany ani z przewodniczącym związku, ani z szefem OKP Bronisławem Geremkiem. Nowy premier, choć docenia historyczną rolę Wałęsy, władzą nie zamierza się dzielić. Za tę niezależność przyjdzie wkrótce Mazowieckiemu słono zapłacić, gdy nie zauważy i nie doceni narastającej w Wałęsie frustracji.

 

Sejmowe korytarze przemierzają tymczasem kandydaci na ministrów. W komisjach będą odbywać się przesłuchania przyszłych szefów resortów. W rządzie mają się teraz spotkać niedawni przeciwnicy. Czesław Kiszczak kandyduje na szefa MSW, poseł Jacek Kuroń ma zostać ministrem pracy. Opozycjonista odmawia przesłuchania generała w komisji spraw wewnętrznych: “Ponieważ startuję w drużynie ministrów, nie mogę odpytywać kolegi z tego samego rządu”– przekonuje Kuroń. Kiszczakowi wydaje się, że rozumie argumenty posła OKP: “Myślę, że pan Kuroń chciał przez to powiedzieć, iż nie chce przesłuchiwać Kiszczaka, który go już przesłuchiwał w innych okolicznościach”. “Wręcz przeciwnie, bardzo bym chciał, ale nie mogę” – tłumaczy z właściwą sobie przekorą Kuroń. Przed nowym gabinetem stają niestety problemy o wiele poważniejsze. Scheda po poprzednikach raczej przeraża niż napawa optymizmem, bo błędy i zaniedbania dotknęły każdej dziedziny gospodarki. Poziom oczekiwań osiągnął chyba szczyty Everestu – ludzie są zniecierpliwieni, chcą szybkiej, widocznej poprawy. Mazowiecki zdaje sobie sprawę, że on i jego ekipa łatwo mogą być oskarżeni o błędy, których nie popełnili.

 

Zapowiada, że nie weźmie na swoje konto hipoteki przejętej po PRL-lowskich gabinetach:
 

Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania.

Tadeusz Mazowiecki w Sejmie

Przeciwnicy premiera dostali tym samym do rąk łatwy argument. Gdy w polskim życiu politycznym pojawią się hasła “lustracja” i “dekomunizacja”, okaże się, że właśnie nakreślona przez Mazowieckiego “gruba kreska” jest winna temu, że wciąż rządzą nami agenci i komuniści. Jeszcze przez wiele lat przyjdzie mu tłumaczyć się ze swoich intencji w tej sprawie. Od faktycznego sensu słów ważniejsza stanie się ich polityczna, koniunkturalna interpretacja.

 

Wreszcie po kilku tygodniach skompletowano rząd i 12 września szef rządu wygłasza exposé. Sala posiedzeń Sejmu pełna, nawet Straży Marszałkowskiej jest tego dnia chyba więcej niż zwykle. Każdy chce usłyszeć, co powie pierwszy solidarnościowy premier. Na sejmową trybunę wchodzi zmęczony, przygarbiony człowiek z podkrążonymi oczami. Jak mamy uwierzyć, że będzie w stanie udźwignąć swoje nowe obowiązki? Po pięćdziesięciu minutach przemówienia Tadeusz Mazowiecki słabnie, sala sejmowa i telewidzowie zamierają w dramatycznym oczekiwaniu. Po trwającej całe wieki chwili szef rządu wraca na mównicę:

Bardzo przepraszam Wysoką Izbę, to jest rezultat tygodni zbyt intensywnej pracy. Doszedłem do takiego stanu jak polska gospodarka, ale wyszedłem z niego. Mam nadzieję, że gospodarka też wyjdzie.

 Z exposé premiera Tadeusza Mazowieckiego

 

Mazowiecki szybko podźwignął się ze swojej “zapaści”, polska gospodarka potrzebuje nie tylko natychmiastowej reanimacji, ale i wielu skomplikowanych operacji na żywym organizmie. W sklepach brakuje wszystkiego. Zapasy towarów praktycznie nie istnieją. Najlepsze wędliny są tylko dla gwiazd i to tych z importu – kiedy popularna aktorka Stephanie Powers przyjeżdża do Polski na zaproszenie Animexu, w dowód uznania dostaje “Złotą Szynkę”. Chyba przez wzgląd na spragnionych takich rarytasów czytelników gazety nie napiszą ani słowa o tym, ile owa szynka ważyła, jak wyglądała, i czy w ogóle była do zjedzenia.

W 1989 roku prawie 58 procent rodzin nie ma żadnych oszczędności, chociaż przeciętny Polak przynosi do domu, co miesiąc gruby portfel wypchany setkami banknotów. Średnia pensja to 105 tysięcy złotych. Można za to kupić kilka centymetrów kwadratowych mieszkania po cenach wolnorynkowych. Gdyby całą miesięczną wypłatę wymienić na dolary, byłoby ich 25.

Od soboty do poniedziałku ceny żywności potrafią nawet dwukrotnie wzrosnąć. Jacek Kuroń nie ma wątpliwości:

Trzeba odbudować kraj po wojnie czterdziestoletniej.

Jacek Kuroń

Gdyby minister pracy chciał tę wiadomość przekazać komukolwiek przez telefon, miałby poważne problemy. Najpewniej dodzwoniłby się, co najwyżej do jakiegoś kolegi ministra, bo wciąż działają linie rządowe. Na wsiach po prostu brakuje telefonów, w miastach nie można się połączyć nawet z drugą dzielnicą. Najszybciej dodzwanialiśmy się “na trzeciego” – to dopiero były prawdziwe rozmowy kontrolowane. W naprawdę nagłych przypadkach pozostawał kontakt osobisty, a ten ułatwiało posiadanie samochodu. Jeździliśmy maluchami, syrenkami, były też polonezy, fiaty, trabanty.

Według ówczesnej “Gazety Wyborczej” dwuletni okaz NRD-owskiej myśli motoryzacyjnej można było kupić za 2 500 000 złotych – miał zmniejszoną moc silnika, niesprawną skrzynię biegów, zardzewiałe nadwozie, pęknięte lusterko, brakowało mu wycieraczek i dwóch kluczyków. I wciąż jeszcze byli na niego chętni.

Nawet, jeśli ktoś ma samochód, to i tak nie jest pewne, że będzie nim jeździć. Przecież od lat zima niezmiennie zaskakuje drogowców. Są nawet tacy, którzy twierdzą, że widok niezaskoczonego drogowca jest w naszym kraju niechybną oznaką nadchodzącej wiosny. Kierowca w tym wszystkim ma jedynie prawo, a nawet, jak się okazuje, obowiązek nie dać się zaskoczyć.